SCENA RODE

Mariusz Marczyk

A

ktor, autor powieści, utworów dramatycznych i książek poetyckich. Artystycznie związany z dwoma miastami: Rzeszowem i Krakowem. Mieszka w Krośnie. Stworzył prywatny teatr — Scena Rode i od kilkunastu lat przemierza wzdłuż i wszerz całą Polskę, prezentując spektakle, które pozostawiają trwały ślad w pamięci kochającej teatr publiczności. Laureat trzech głównych nagród, w tym nagrody Grand Prix im. Mieczysława Kotlarczyka na Międzynarodowym Festiwalu Sztuki Słowa Verba Sacra w Poznaniu w 2006 r. Członek Związku Literatów Polskich O/Rzeszów oraz Związku Artystów Scen Polskich O/Kraków.



Scena RODE  Kraków — Tarnów — Rzeszów

S

cena „Rode” powstała w 2002 r. z zamiarem realizacji wyłącznie teatralnych programów edukacyjnych. Od samego początku jej artystycznymi poczynaniami kieruje Mariusz Marczyk z wykształcenia polonista (absolwent Liceum Ogólnokształcącego im. Marcina Wadowity w Wadowicach oraz Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie) oraz aktor (państwowy dyplom aktorski ZASP). Do współpracy zaprosił aktorów z Krakowa, Tarnowa i Rzeszowa (patrz: zespół).

Premiera pierwszego spektaklu „Powsinogi beskidzkie” wg Emila Zegadłowicza miała miejsce w 2003 r. i od razu wzbudziła duże zainteresowanie w przestrzeni edukacyjnej, a potem także, w bardziej otwartej, ukierunkowanej już na publiczność dorosłą. Minęła dekada zanim spektakl zszedł ostatecznie do archiwum, pozostawiając za sobą kilkaset realizacji i pamięć liczonej w dziesiątkach tysięcy publiczności.



Mariusz Marczyk, Tysiąc franków Norwida

Szczęście, widzisz, mój drogi — jest — i Ojczyzna — i Ludzkość.”



Cypriana Norwida miara patriotyzmu

„Tysiąc franków Norwida”, dramat w III aktach, sztuka napisana przez Mariusza Marczyka, grana z powodzeniem na różnych scenach, pozostaje bezwzględną krytyką społeczeństwa polskiego widzianą przez pryzmat różnych wypowiedzi Norwida. Tytuł spektaklu wiąże się z bezskuteczną próbą zebrania przez poetę tysiąca franków, by wyjechać do Włoch dla ratowania swojego zdrowia. Kośćcem konstrukcyjnym przedstawienia jest związek Norwida z młodszą o kilkanaście lat Marią Sadowską, który przełamał pustkę i samotność poety, wyrwał z apatii, dysforii, na moment wzbudził aktywność duchową, nadzieję, która pozwoliła mu wyjść poza niepowodzenia artystyczne. Niełatwe układy emocjonalne, bo wykraczające poza boże przykazania, są jednak tylko pretekstem, by mówić o sprawach innej natury.



Mariusz Marczyk, Spóźniona miłość Wschowa




Mariusz Marczyk, Portret Lizy

fragment najnowszej powieści (Wydawnictwo DM Sorus, Poznań 2016)



B

arbara niespokojnym spojrzeniem ogarnęła pomieszczenie, do którego wprowadził ją Kleiberg. Duże mahoniowe biurko, na nim mnóstwo porozrzucanych papierzysk, niektóre z nich zdążyły pożółknąć, kilka słupków książek, na ogół w miękkich okładkach, jakby dopiero co przyniesionych z księgarni, pomiędzy nimi masywne oprawne w skórę tomiska. Na skraju biurka ryza białego papieru, na przeciwległym krańcu metalowa ramka, w której zapewne umieszczona była fotografia. Nieład na biurku korespondował z chaosem całego pomieszczenia, które zdawało się oddawać wszystko w ręce przypadku. Chaos na ścianach zbratał się z zaskakującymi dysonansami w umeblowaniu, stolik z rattanu obok masywnej holenderskiej szafy albo jasny kuchenny kredens wetknięty pomiędzy dwa obite skórą fotele. Barbarę zainteresowały ściany, na których trudno było odnaleźć choćby parę centymetrów wolnego miejsca. Stłoczone portrety emanowały tajemnicą uwiecznionych postaci, malowane akwarelą pejzaże uwodziły światłem, kilka abstrakcji, których obecność w tym pomieszczeniu trudno byłoby usprawiedliwić, przysiadło tuż pod sufitem, odgrodzone od niego szeroką styropianową listwą.

Znalazłszy się w tym dziwnym pomieszczeniu Barbara pozbyła się przynajmniej części lęku, który jej towarzyszył, kiedy wspinała się po stromych, krętych schodach. Stwierdziła z ulgą, że człowiek zamieszkujący to dziwaczne wnętrze nie może być czyhającym na jej życie zboczeńcem i na pewno jej nie uwięzi, ani nie poczęstuje śmiertelną trucizną. Pan Kleiberg, wciąż upewniała samą siebie, jest może kolekcjonerem, może naukowcem. W każdym razie na pewno człowiekiem niegroźnym. Poszukujący piękna koneser sztuki o łagodnym spojrzeniu i z resztką siwych włosów na głowie nie może okazać się kryminalistą albo wampirem. Lęk Barbary zmalał do zera, gdy w drzwiach stanęła młoda dziewczyna, prawdopodobnie kelnerka z restauracji i zapytała, czy ma podać kawę. Pan Kleiberg kiwnął głową, nie pytając Barbary o zdanie. Poprosił też o dwa serniki i półmisek ciasteczek. Kiedy kelnerka opuściła pokój, Kleiberg doniosłym głosem zaczął ją przywoływać. Natychmiast stanęła w drzwiach.

— Helenko, przynieś nam jeszcze butelkę półsłodkiego martini.

Helena po raz drugi zamknęła za sobą drzwi, wcześniej zatrzymała spojrzenie na Barbarze. Poplamione farbą dżinsy i sprany t-shirt dziewczyny sprawiły, że wzruszyła ramionami i rzuciła lekceważące spojrzenie niezbyt przekonującej klientce.

— Czy mam podać kostki lodu? — zapytała, ponownie uchylając drzwi.

Tym razem Kleiberg zawiesił wzrok na Barbarze tak jakby to ona miała udzielić odpowiedzi na pytanie. Ponieważ milczała, powiedział zdecydowanym głosem:

— Nie, dziękuję.

Helena zniknęła. Kleiberg podszedł do okna, szeroko je uchylił i zapalił fajkę.

(...)